Św. Andrzej Apostoł - miłośnik krzyża
Andrzej pochodził z Betsaidy nad Jeziorem Galilejskim (por. J 1, 44), ale mieszkał w domu teściowej swego starszego brata, św. Piotra, w Kafarnaum (por. Mk 1, 21. 29-30). Był jak św. Piotr - rybakiem. Początkowo był uczniem Jana Chrzciciela. Pod jego wpływem poszedł za Chrystusem, gdy Ten przyjmował chrzest w Jordanie. Andrzej nie tylko sam przystąpił do Chrystusa, ale przyprowadził także św. Piotra, swojego brata: "Nazajutrz Jan znowu stał w tym miejscu wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: «Oto Baranek Bozy». Dwaj uczniowie usłyszeli jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: «Czego szukacie?» Oni powiedzieli do Niego: «Rabbi - to znaczy: Nauczycielu - gdzie mieszkasz?» Odpowiedział im: «Chodźcie, a zobaczycie». Poszli wiec i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: «Znaleźliśmy Mesjasza» - to znaczy:Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa" (J 1, 35-41). Andrzej był pierwszym powołanym przez Jezusa na apostoła uczniem.
Apostołowie Andrzej, Jan i Piotr nie od razu na stałe połączyli sie z Panem Jezusem. Po pierwszym spotkaniu w pobliżu Jordanu wrócili do Galilei do swoich zajęć. Byli rybakami zamożnymi, skoro mieli własne łodzie i sieci. Tam ich Chrystus po raz drugi wezwał i odtąd pozostaną z nim aż do Jego śmierci i wniebowstąpienia. Spotkanie nad Jeziorem Genezaret i powtórne wezwanie przekazał nam św. Mateusz: "Gdy (Jezus) przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci, Szymona, zwanego Piotrem i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali siec w jezioro: byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: «Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi». Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za nim" (Mt 4, 18-20). Św. Łukasz dorzuca szczegół, że powołanie to łączyło się z cudownym połowem ryb (Łk 5, 1-11). Tak wiec Pan Jezus niezwykłym cudem chciał umocnić w swoich pierwszych uczniach wiarę w siebie, że jest naprawdę tym, za kogo się podaje.
W Ewangeliach św. Andrzej występuje jeszcze dwa razy. Kiedy Pan Jezus przed cudownym rozmnożeniem chleba zapytał Filipa: "Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili?" - św. Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: "Jest tu jeden chłopiec, który ma piec chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?" (J 6, 5. 9). I jeszcze raz występuje św. Andrzej, kiedy pośredniczy, aby poganie także mogli ujrzeć Chrystusa i z nim się zetknąć bezpośrednio: "A wśród tych, którzy przybyli, aby oddać pokłon (Bogu) w czasie święta byli te. niektórzy Grecy. Oni wiec przystąpili do Filipa, pochodzącego z Betsaidy, i prosili go mówiąc: «Panie, chcemy ujrzeć Jezusa». Filip poszedł i powiedział Andrzejowi. Z kolei Andrzej i Filip poszli i powiedzieli Jezusowi" (J 12, 20-22). Chodziło w tym wypadku o prozelitów.
W spisie Apostołów wymieniany jest na drugim (Mt i Łk) lub czwartym (Mk) miejscu. Przez cały okres publicznej działalności Pana Jezusa należał do Jego najbliższego otoczenia. W domu Andrzeja i Piotra w Kafarnaum Chrystus niejednokrotnie się zatrzymywał. Andrzej był świadkiem cudu w Kanie (J 1, 40 - 2, 12) i cudownego rozmnożenia chleba (J 6, 8 nn).
W tradycji usiłowano wybadać ślady jego apostolskiej działalności po Zesłaniu Ducha Świętego.
Orygenes (+ 254) wyraża opinie, że św. Andrzej pracował w Scytii, w kraju leżącym pomiędzy Dunajem a Donem. Byłby to zatem Apostoł Słowian, których tu właśnie miały być pierwotne siedziby. Według św. Hieronima (+ 421), św. Andrzej miał także pracować w Poncie, w Kapadocji, w Galicji i Bitynii, skąd udał się do Achai. Ten sam pogląd podziela Teodoret (+ 458), który twierdzi, że św. Andrzej przeszedł ze Scytii do Tracji i Epiru, aby zakończyć życie śmiercią męczeńską w Achai. Wszystkie źródła są zgodne, że św. Andrzej zakończył swoje apostolskie życie śmiercią męczeńską w Patras w Achai, na drzewie krzyża.
Patras leży na Peloponezie przy ujściu Zatoki Korynckiej. Niemniej pilne zainteresowanie osoba i działalnością, a zwłaszcza śmiercią św. Andrzeja okazują apokryfy: Dzieje Andrzeja z wieku II-III oraz Męka św. Andrzeja z wieku IV. Są to dokumenty bardzo dawne, sięgające niemal czasów apostolskich. Zwłaszcza Dzieje Andrzeja cieszyły się kiedyś wielkim powodzeniem. Według tych źródeł po Zesłaniu Ducha Świętego Andrzej miał pracować w Poncie i Bitynii (dzisiaj zachodnia Turcja) oraz w Tracji (Bułgaria), Scytii (dolny bieg Dunaju) i Grecji. Tam też, w Patras, 30 listopada 65 lub 70 roku, przeżegnawszy zebranych wyznawców, został ukrzyżowany głowa w dół na krzyżu w kształcie litery X. Wyrok ten przyjął z wielka radością - cieszył się, że umrze na krzyżu, jak Jezus.
Kult św. Andrzeja był w Kościele bardzo zawsze żywy. Liturgia bizantyjska określa św. Andrzeja przydomkiem Protokleros, co znaczy "pierwszy powołaniem", gdy. obok św. Jana pierwszy został przez Chrystusa wezwany na Apostoła. Achaja się chlubi, że jego pierwszym metropolita był św. Andrzej.W 356 roku relikwie św. Andrzeja przewieziono z Patras do Konstantynopola i umieszczono je w kościele Apostołów. Krzyżowcy z czwartej wyprawy krzyżowej, którzy w 1202 r. zdobyli Konstantynopol, zabrali relikwie i umieścili w Amalfi w pobliżu Neapolu. Głowę św. Andrzeja papież Pius II w XV w. kazał przewieźć do Rzymu, do bazyliki św. Piotra w myśl zasady, że skoro chwała wspólna połączyła obu braci, powinna ta sama chwała połączyć także ich ciała. 25 września 1964 r. papiez Paweł VI nakazał ja zwrócić kościołowi w Patras. Najpierw 23 września złożyli hołd relikwii wszyscy ojcowie soboru watykańskiego drugiego, zebrani na trzeciej sesji wraz z papieżem, który w procesji przeniósł relikwie z kaplicy Najśw. Sakramentu na ołtarz auli soborowej. Mszę świętą odprawił przy tej okazji kardynał Marcella, archiprezbiter Bazyliki Św. Piotra, a kazanie wygłosił kardynał Koenig z Wiednia, kończąc homilie modlitwą o zjednoczenie Kościołów. Po południu przewieziono relikwie do kościoła Św. Andrzeja delia Valle, gdzie były wystawione ku czci publicznej przez trzy dni. Dnia 25 września przybyła droga lotnicza do Rzymu delegacja greckiego Kościoła Prawosławnego. Przyjął ja Paweł VI na osobnej audiencji i wręczył święte relikwie. Jeszcze tego samego dnia przewieziono relikwie samolotem do Patras. Kościół grecki posiada też relikwie krzyża, na którym umarł św. Andrzej.
Kult św. Andrzeja był w różnych krajach zawsze bardzo żywy. Święty Grzegorz I Wielki założył ku jego czci klasztor i kościół w Rzymie. Otrzymał także relikwie Apostoła z Konstantynopola (+ 604). Wiele narodów i państw ogłosiło św. Andrzeja za swojego szczególnego patrona. Tak uczyniły: Neapol, Niderlandy, Szkocja, Hiszpania, arcybiskupstwo Brunszwiku, księstwo Burgundii, Limburg, Luksemburg, Mantua i Szlezwig, a z innych krajów - Bitynia, Grecja, Holandia, Niemcy, Pont, Prusy, Rosja i Sycylia.
Także bardzo wiele miast chlubi się patronatem św. Andrzeja: Agde, Aranches, Baeza, Bordeaux, Brescia, Bruggia, Hanower, Neapol, Orange, Pesaro, Rawenna, Rochester. Jest także patronem małżeństw, podróżujących, rybaków, rycerzy, woziwodów, rzeźników. Orędownik zakochanych, wspomaga w sprawach matrymonialnych i wypraszaniu potomstwa. Dużą czcią cieszył się św. Andrzej również w Polsce. Istniał u nas zwyczaj wróżb andrzejkowych. Dziewczęta lały wosk roztopiony na wodę i zgadywały z figur, jakie się tworzą, która będzie miała pierwsza wesele.
Święty Brat Albert - Adam Chmielowski
Św. Brat Albert Adam Chmielowski urodził się 20 sierpnia 1845 r. w Igołomi k. Krakowa. Był najstarszym dzieckiem Wojciecha i Józefy, miał trójkę rodzeństwa. W 1853 r. zmarł mu ojciec, a w czternastym roku życia osierociła go matka.
Jako osiemnastoletni student Szkoły Rolniczo-Leśnej w Puławach brał udział w powstaniu styczniowym. W przegranej bitwie pod Mełchowem został ranny, w wyniku czego amputowano mu nogę. Wydostawszy się z niewoli, uciekł do Paryża. Po amnestii w 1865 r. przyjechał do Warszawy, gdzie rozpoczął studia malarskie, które kontynuował w Monachium.
Wróciwszy do kraju w 1874 r. tworzył dzieła, w których coraz częściej pojawiała się tematyka religijna. W latach 80-tych powstał jego słynny obraz Ecce Homo, znamionujący zachodzące w nim przemiany. Adam Chmielowski postanowił oddać swe życie na wyłączną służbę Bogu.
Wstąpił do Zakonu Jezuitów, jednak po pół roku opuścił nowicjat i wyjechał na Podole do swego brata Stanisława. Tam związał się z tercjarstwem św. Franciszka z Asyżu i prowadził pracę apostolską wśród ludności wiejskiej. W 1884 r. wrócił do Krakowa. Powodowany heroiczną miłością Boga i bliźnich poświęcił swe życie służbie bezdomnym i opuszczonym. Otwierał dla nich przytuliska, aby przez stworzenie godziwych warunków życia ratować w nich ludzi i kierować ich ku Bogu.
W 1887 r. za zgodą kard. Albina Dunajewskiego przywdział habit, a w rok potem złożył na jego ręce śluby, dając początek nowej rodzinie zakonnej. Założone przez siebie Zgromadzenia: Braci Albertynów (1888 r.) i Sióstr Albertynek (1891 r.) oparł na pierwotnej regule św. Franciszka z Asyżu.
Centrum jego działalności stanowiły ogrzewalnie miejskie dla bezdomnych, które pracą apostolską przemieniał w przytuliska. Nie dysponując środkami materialnymi kwestował na utrzymanie ubogich, czasem sprzedawał namalowane przez siebie obrazy. Oddając się z biegiem czasu coraz pełniej posłudze ubogim rezygnował stopniowo z malowania obrazów, ale przestając być artystą w ścisłym tego słowa znaczeniu stawał się artystą jeszcze pełniej, odnawiając piękno znieważonego oblicza Chrystusa w człowieku z marginesu społecznego i dna moralnego.
Zakładał również domy dla sierot, kalek, starców i nieuleczalnie chorych. Pomagał bezrobotnym, wyszukując dla nich pracę. Słynne są słowa Brata Alberta, że trzeba każdemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież; bez dachu i kawałka chleba może on już tylko kraść albo żebrać dla utrzymania życia. Adam Chmielowski odznaczał się wybitnie franciszkańską duchowością. Heroicznie kochał Boga i bliźniego. Służbę na rzecz bezdomnych i nędzarzy uważał za formę kultu Męki Pańskiej.
Zmarł 25 grudnia 1916 r. w Krakowie w opinii świętości. W 1938 r. prezydent Polski Ignacy Mościcki nadał mu pośmiertnie Wielką Wstęgę Orderu Polonia Restituta za wybitne zasługi w działalności niepodległościowej i na polu pracy społecznej.
W 1934 roku – rozpoczęto prace przygotowawcze do procesu beatyfikacyjnego. 23 grudnia 1946 roku wznowiono proces informacyjny o świętości i cnotach Brata Alberta, który został ukończony w 1950 r. Dznia 15 września 1967 roku rozpoczął się Proces Apostolski w Krakowie, zaś 9 grudnia 1969 r. proces ten został zamknięty i akta przekazano do Świętej Kongregacji w Rzymie. W dniu 20 stycznia 1977 roku papież Paweł VI ogłosił dekret o heroiczności cnót Czcigodnego Sługi Bożego Brata Alberta.
Beatyfikacji Brata Alberta (wraz z Rafałem Kalinowskim) dokonał 22.06.1983 r. Jan Paweł II, podczas Mszy św. na krakowskich Błoniach.
Bł. Bernardyna Jabłońska
Błogosławiona Siostra Bernardyna Jabłońska, wierna uczennica i naśladowczyni św. Brata Alberta, jest najpiękniejszym przykładem życia duchowością albertyńską oraz wierną kontynuatorką charyzmatu św. Brata Alberta. Przez 20 lat formowała się pod okiem Założyciela i najpełniej przejęła jego ducha.
Była osobowością nieprzeciętną. Św. Brat Albert już przy przyjęciu do Zgromadzenia postrzegał ją jako osobę, która ma rozum i serce. Obdarowana przez Boga niezwykłymi przymiotami umysłu i serca, przez współpracę z łaską Bożą potrafiła w sobie pięknie zharmonizować dynamiczny temperament z wielką dobrocią i wrażliwością na drugiego człowieka. Ksiądz Czesław Lewandowski, osobisty świadek jej życia, tak charakteryzuje Siostrę Bernardynę:
"Opromieniał ją złoty humor, a równocześnie biła od niej dziwna jakaś powaga i prawie majestat dziecka Bożego. Prostota dziecięca skojarzona z wielkością królewny, wielka inteligencja, jasność i bystrość umysłu i wrodzona roztropność obok niezwykłej dobroci serca tworzyły z Siostry Bernardyny potężną i niepospolitą osobowość i zarazem pełną jakiegoś wdzięku i nadprzyro-dzonego uroku, bo ją uświęcały szczególne łaski i dary Boże."
Od dzieciństwa była rozmiłowana w pięknie przyrody, w której odnajdywała ślady Boga. Każdym wschodem i zachodem słońca pragnęła wysławiać Boga-Stwórcę. S. Bernardyna była duszą kontemplatywną. Nie tylko odkrywała Boga we wszechświecie, ale zagłębiała się w Jego doskonałościach i przymiotach.
Pragnęła oddać się Bogu w klasztorze kontemplacyjnym, tymczasem Bóg zażądał od niej ofiary poświęcenia życia w służbie nędzarzy. Gdy początkowo przeżywała walki duchowe, a widok nędzarzy odrażał jej wrażliwą naturę i sama wahała się w powołaniu, czy jest na właściwej drodze, Brat Albert napisał jej heroiczny akt oddania się Bogu na wszystko, co na nią dopuści, a to z bezinteresownej miłości ku Niemu. Akt ten, który dobrowolnie podpisała, stał się zwrotnym punktem w jej życiu wewnętrznym.
Kształtowana na duchowości Brata Alberta rozmiłowała się w rozważaniu Męki Pańskiej, a w duchu wynagrodzenia Panu Jezusowi za dar odkupienia przyjmowała wszystkie cierpienia, jakie Bóg na nią dopuszczał. Włączając je w zbawcze cierpienia Chrystusa, ofiarowywała je za tych, którzy Go obrażają.
Siostra Bernardyna żywiła też wielką miłość do Pana Jezusa ukrytego w Eucharystii. Długie godziny, zwłaszcza nocą, spędzała przed tabernakulum, opuszczając kaplicę z żalem, że - jak mawiała - zostanie sam. W Eucharystii odkrywała tajemnicę wyniszczenia Chrystusa Więźnia Miłości, który dla nas stał się Chlebem, by karmić nas sobą i zamknął się w tabernakulum, by dniem i nocą przebywać z nami. Jezus ukryty w Hostii był dla Siostry Bernardyny wzorem cichości, pokory, oddania i bezgranicznej miłości.
Z duchem modlitwy sięgającej kontemplacji, łączyła się u Siostry Bernardyny niezwykła dobroć serca na wzór Bożego Serca, pełnego miłości i dobroci. W dobroci tej zdawała się być wiernym odbiciem Brata Alberta, o którym mówiono, że "był dobry jak chleb". Niemal wszystkie siostry, które znały Siostrę Bernardynę, w swoich wspomnieniach o niej podkreślają tę wielką dobroć, jaką darzyła wszystkich. Tą dobrocią promieniowała na otoczenie i do niej zachęcała podległe jej kierownictwu siostry.
Siostra Bernardyna była spadkobierczynią i wierną kontynuatorką charyzmatu Brata Alberta. Dzięki specjalnej łasce Bożej odkrywała w najbardziej opuszczonych i wzgardzonych ludziach cierpiące Oblicze Pana Jezusa. Charyzmatem służby Chrystusowi w najuboższych żyła na co dzień, dając siostrom przykład takiej miłości, która potrafi służyć ubogim jak samemu Panu Jezusowi. Aby upodobnić się do biedaków, zachowywała skrajne ubóstwo. Miała szeroko otwarte serce i nigdy nikomu niczego nie odmówiła. Jej wrażliwe serce było szczególnie uczulone na ludzki głód. Znane było powiedzenie, że aby Siostrę Bernardynę "rozbroić", wystarczy jej powiedzieć, że się jest głodnym.
Pragnęła ludziom biednym i opuszczonym "zastąpić" Pana Jezusa Miłosiernego. Oto jak modliła się: Jezu, niech nie żyję dla siebie - rozlej mą duszę na wszystkie doliny nędzy ludzkiej. Napełnij ją swoją dobrocią i miłosierdziem i daj mi łaskę, abym Twą dobrocią i miłosierdziem zastąpiła Cię tu, na tej łez dolinie, czyniąc wszystkim dobrze.
Bł. Karolina Kózkówna
DOM RODZINNY I ŚRODOWISKO, W KTÓRYM ŻYŁA KAROLINA
Na lewym brzegu Dunajca, przy starym, wiodącym z Wołynia do Krakowa trakcie, w odległości ok. 20 km na północny zachód od Tarnowa, leży wieś Wał-Ruda - rodzinna wioska Karoliny. Niegdyś należała do klucza dóbr radłowskich, które do r. 1782, to jest do chwili przejęcia przez rząd austriacki, stanowiły własność biskupów krakowskich.
Mieszkańcy Wał-Rudy nie należeli do zamożnych. Gleba tu była piaszczysta, częściowo podmokła wskutek bliskości Dunajca i jego dopływu Kisieliny. Na wyżej położonych miejscach rozciągały się pola uprawne - dworskie i chłopskie; od strony północno-zachodniej granicę tworzyły rozległe lasy radłowskie. Najbliżej lasu położony był jeden z czterech przysiółków Wał-Rudy - Śmietana. W przysiółku tym żyła rodzina Kózków.
Nazwa przysiółka wywodzi się prawdopodobnie od nazwiska niejakiego Śmietańskiego, który, jak informują parafialne księgi metrykalne z XVII wieku był właścicielem znajdującej się tam karczmy-zajazdu. Z polecenia właściciela dóbr radłowskich, nadawaniem i wymierzaniem gruntów zajmował się wspomniany inżynier Śmietański. Właśnie w taki sposób dziadek Karoliny, Stanisław Kózka, otrzymał "na wieczność" osiem morgów gruntu. O Stanisławie niewiele wiadomo. Z przekazów, głównie rodzinnych, wynika, iż wraz z żoną Katarzyną z d. Bania, cieszyli się opinią ludzi pobożnych, pracowitych, żyjących w zgodzie z sąsiadami. Wśród pięciorga dzieci najmłodszy był Jan - późniejszy ojciec Karoliny. W 25 roku życia żeni się z Marią Borzęcką, córką zamożnej rodziny kmiecej w Wał-Rudzie. Wydarzenie to na pewno nie było czymś zwyczajnym, jeśli weźmie się pod uwagę, jak ważne przy ożenku były wówczas sprawy materialne. Największym bogactwem Jana były jego walory osobiste, dostrzegane i oceniane - jak widać wysoko - przez otoczenie.
Maria pochodziła z rodziny promieniującej religijnością a także, rzec by można, pewną kulturą na cały przysiółek. Jej ojciec, Tomasz Borzęcki, który podobnie jak Stanisław Kózka otrzymał "na wieczność" 9 morgów na Śmietanie, znany był z pobożnego życia. Podobnie jak mąż należała do Apostolstwa Modlitwy i do Żywego Różańca - była zelatorką. W każdą niedzielę przed sumą przewodniczyła w śpiewie różańca (do kościoła rodzina Kózków pokonywała znaczną odległość: 7,5 km do Radiowa, zaś od r. 1912, to jest od czasu utworzenia nowej parafii w Zabawie - 5 km). Każdego roku pielgrzymowała "o chlebie i wodzie" do okolicznych sanktuariów maryjnych: Tuchowa i Odporyszowa. Była 13 razy pieszo w Kalwarii Zebrzydowskiej. Urodziła 11 dzieci.
Przez jeden rok po ślubie Maria i Jan Kózkowie mieszkali u matki Borzęckiej. Potem przenieśli się na własne 2-hektarowe gospodarstwo i do własnego skromnego domu,wybudowanego z wielkim wysiłkiem i staraniem. Dom był drewniany, kryty słomą, frontem zwrócony ku wschodowi, przegrodzony sienią. Po lewej stronie była izba mieszkalna, po prawej obora dla bydła. Do domu prowadziły jedne drzwi. Wchodziło się najpierw do obory, potem do sieni i dopiero do mieszkania. Na południowej ścianie dobudowano komórkę na zboże - na północnej zaś pomieszczenie dla konia. W izbie mieszkalnej były dwa okna - jedno na ścianie frontowej, drugie od południa. Sufit z desek ułożonych na belkach. Na środkowej wyryte litery IHS. Ściany lepione gliną i pobielane wapnem. Piec z okapem, dwa łóżka, stół,ława, święte obrazy na ścianach.
Kózkowie żyją tu wraz z dziećmi w zgodzie pośród nieustannej pracy. Miarą ich pracowitości i troski o przyszłość dzieci jest powiększenie stanu posiadania z 2 do 6 hektarów gruntu. Uciążliwą i wyczerpującą pracę osładzało wzajemne zrozumienie, wielka miłość, cierpliwość i wytrwałość w realizowaniu powziętych zamierzeń. Szczególny wpływ na rodzinę miała matka. Starannie przygotowywała każde dziecko do spowiedzi i I Komunii św. Pięcioro z nich doprowadziła do Komunii św. w Radłowie, troje w nowym kościele w Zabawie. Z czasem w nauce katechizmu wyręczać ją zacznie Karolina.
Dni powszednie u Kózków były prawie zawsze takie same. Rodzice wstawali do pracy o godz. 4°°, dzieci o 5°°. W zimie wstawano o godzinę później. Rodzice głośno śpiewali Godzinki, każde z osobna, podczas wypełniania odpowiedniej posługi w gospodarstwie. Dzieci budziły się w czasie tego śpiewu, myły się i ubierały. Następnie cała rodzina odmawiała pacierz przed obrazem Najświętszego Serca. Po wspólnej modlitwie zasiadano do śniadania. Jadano różne polewki, barszcz, żur z ziemniakami lub chlebem, chleb z mlekiem, a w święta nawet kawę i chleb z masłem albo serem. Dzięki matce, która pochodziła z zamożnej i kulturalnej rodziny, posiłki, choć skromne, przygotowywane były z pewną starannością. Po śniadaniu rozchodzono się do zajęć: do szkoły, do gospodarstwa, "na pańskie".
Południową porą cała rodzina odmawiała "Anioł Pański" i zasiadała do wspólnego obiadu. Zazwyczaj były to ziemniaki z kapustą okraszoną masłem lub słoniną, czasem groch, kasze - najczęściej z kukurydzy. W święto kluski pszenne albo pierogi z serem. Po obiedzie znów wszyscy powracali do pracy. Kolację spożywano zazwyczaj o zmierzchu. Jadano ziemniaki pozostałe z obiadu i kwaśne mleko, kasze na mleku, polewki z ziemniakami albo chlebem. Przed kolacją odmawiano "Anioł Pański" i śpiewano Wszystkie nasze dzienne sprawy. Do tej wieczornej pieśni szczególnie przywiązany był ojciec - mawiał, że po jej odśpiewaniu czuje się, jak gdyby już był syty. Modlitwę przy posiłku odmawiał ojciec, a pod jego nieobecność matka. Kiedy obydwoje byli poza domem, modlitwom przewodniczyła Karolina. Modlitwy poranne i wieczorne prowadziła zawsze matka. Niedziele i święta obchodzono szczególnie uroczyście. Nie wolno było wykonywać żadnych zbędnych prac - w sobotę czyszczono buty, sprzątano gospodarskie obejście, przystrajano kwiatami obrazy. O godz. 8°° wychodzili do kościoła rodzice a czasem również Karolina, aby zdążyć na śpiewanie różańca, które odbywało się zawsze przed sumą. Młodsze dzieci, zazwyczaj z Karoliną, udawały się do kościoła nieco później; zawsze jednak jedno ze starszych dzieci pozostawało w domu. Suma była jedyną Mszą św. niedzielną w kościele zabawskim, odprawianą o godz. 10°°. W niedziele Wielkiego Postu po sumie rozpoczynała się Droga Krzyżowa, a po niej Gorzkie Żale. Po powrocie z kościoła i obiedzie większość członków rodziny udawała się na nieszpory, pozostali śpiewali nieszpory w domu. W niedzielne popołudnia w domu Kózków zbierali się chętnie sąsiedzi na głośne czytanie książek i czasopism, na śpiewanie pieśni i wspólną modlitwę, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia - przy jedynej w przysiółku szopce. Z tego powodu dom Kózków otrzymał żartobliwą, ale jakże wiele mówiącą azwę "Betlejemki" "Jerozolimki".
Środowisko religijne przysiółka w niemałej mierze było odzwierciedleniem życia religijnego parafii. Przez długi czas, od chwili powstania osiedla Wał-Rudy, ośrodkiem życia duchowego wioski był kościół i parafia w Radłowie. Mały, zabytkowy kościół, w którym proboszczem był niegdyś sławny Stanisław Hozjusz, nie mógł pomieścić wszystkich parafian, więc w 1910 r. zabrano się do budowy nowego kościoła w Zabawie. Ten kościół stał się ośrodkiem nowo powstałej parafii, do której przyłączono wieś Wał-Rudę. W lipcu 1913 r. przybył do Zabawy jej pierwszy duszpasterz - ks. Władysław Mendrala. Gorliwość proboszcza stała się rychło widoczna w wielu dziedzinach. Pilnie katechizował, starannie przygotowywał dzieci do I Komunii św., wiele spowiadał. Budził i rozwijał kult Najświętszego Serca Jezusa,nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny oraz Świętych, zwłaszcza św. Stanisława Kostki - patrona młodzieży. Szczerością swych działań i zatroskaniem o dobro powierzonych mu wiernych zdobył sobie uznanie i szacunek całej parafii. W takim to środowisku, w religijnej atmosferze Wał-Rudy, dnia 2 sierpnia 1898 r. przyszła na świat Karolina, jako czwarte z kolei dziecko Jana i Marii Kózków. Ochrzczona została 7 sierpnia w kościele parafialnym w Radłowie przez ks. Józefa Olszowskiego, w obecności rodziców chrzestnych - Jana Kosmana i Karoliny Łopuszyńskiej.
NAUKA W SZKOLE I DZIAŁALNOŚĆ APOSTOLSKA KAROLINY
Naukę w szkole wiejskiej Karolina rozpoczęła w 1906 r. Była to tzw. szkoła czteroklasowa -nauka trwała sześć lat. Po jej ukończeniu Karolina uczęszczała ponadto do tzw. klasy uzupełniającej, gdzie lekcje odbywały się trzy razy w tygodniu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zachowała się fotografia Karoliny, reprodukowana ze zdjęcia grupowego uczennic i uczniów, wraz z kierownikiem szkoły Fr. Stawiarzem. Na zdjęciu widać Karolinę tuż obok kierownika, częściowo zasłoniętą przez stojące przed nią koleżanki. Rysy twarzy wyraziste, twarz harmonijna, raczej podłużna, czoło wysokie, włosy bujne, zaczesane gładko do tyłu. Współcześni jej świadkowie uzupełniają ten obraz informacją, że włosy miały odcień kasztanowy, jakby nieco rudy; twarz miła i pociągająca, znaczona tu i ówdzie plamkami piegów. Wzrostem i budową fizyczną Karolina przewyższała rówieśniczki.
Duchową sylwetkę dobrze zdają się odzwierciedlać nadawane jej przez otoczenie określenia: "prawdziwy anioł", "najpobożniejsza dziewczyna w parafii", "pierwsza dusza do nieba". Codzienne życie Karoliny w pełni uzasadniało powyższe określenia. Bardzo gorliwie uczestniczyła we Mszy św. i tak długo, jak było możliwe, adorowała Jezusa w tabernakulum.Miała wielkie nabożeństwo do Męki Pańskiej. Szczególnie w okresie Wielkiego Postu towarzyszyła Jezusowi Cierpiącemu, odprawiając Drogę Krzyżową, uczestnicząc w niedzielnych Gorzkich Żalach, ofiarowując Zbawicielowi związane z tym niedogodności i wyrzeczenia. Najświętsze Serce Jezusa czciła w każdy pierwszy piątek miesiąca, przystępując do spowiedzi i przyjmując Komunię św. wynagradzającą. Wobec Najświętszej Dziewicy żywiła dziecięcą ufność oraz miłość, mawiając o Niej "moja Matka Boża". Codziennie odmawiała różaniec. Modlitwa ta dostarczała jej wiele wewnętrznej radości.
Gorąca miłość ku Bogu objawiała się w posłuszeństwie Bożym przykazaniom. Była wzorową uczennicą. Ze szczególnym zamiłowaniem uczyła się religii. Znajomość prawd Bożych pogłębiała przez czytanie Pisma Świętego, żywotów świętych oraz innych książek i czasopism religijnych. W pracy była niestrudzona: "robota paliła się jej w rękach" - mówiono. Pomagała rodzicom, pomagała sąsiadom, głównie w pracach polnych, służyła rodzeństwu, między innymi szyjąc dla nich odzienie. Była bardzo wrażliwa na cierpienia drugich, zwłaszcza chorych, którym starała się pomóc na miarę swych możliwości. Swą życzliwością i dobrocią wprowadzała w otoczenie dużo optymizmu i radości.
Apostolska działalność Karoliny uzewnętrzniała się w znacznej mierze w działalności grup parafialnych. Były to: Apostolstwo Modlitwy, Bractwo Wstrzemięźliwości, Żywy Różaniec. We wszystkich była jedną z pierwszych zapisanych osób. Działała w nich jako zelatorka bądź też w inny podobny sposób. Działalność ta musiała być bardzo owocna, skoro proboszcz Zabawy, ks. Wł. Mendrala, zapewniał, że Karolina była mu prawą ręką w organizowaniu życia parafialnego. Podobną apostolską gorliwość ujawniała w rodzinnym przysiółku,pomagając swemu wujowi Fr. Borzęckiemu w prowadzeniu wioskowej czytelni.
Tak schematycznie zarysowana postać Karoliny, prosta i czytelna, zawiera jednak w sobie pewną tajemnicę. Otóż z jednej strony jej skromne, wiejskie życie daje się zamknąć w stosunkowo niewielu zdaniach. Z drugiej jednak, zwłaszcza przy bliższym zaznajomieniu się, dostrzega się u niej wielkie bogactwo życia religijnego; jakby namacalnie odczuwa się obecność łaski Bożej. Z jednej strony - jak zeznają naoczni świadkowie - jej postępowanie mieściło się w ramach zwyczajnej, choć gorącej pobożności wiejskiej. Z drugiej zaś, ci sami świadkowie, ludzie religijni i trzeźwi, dają wyraz przekonaniu, iż Karolina w swym życiu nie popełniła nawet grzechu lekkiego, a jej cnoty nosiły znamię heroiczności.
WYBUCH WOJNY - OPIS WYDARZEŃ 18 LISTOPADA 1914 ROKU
Wielka zawierucha światowa, zapoczątkowana głośnym zamachem w Sarajewie i wypowiedzeniem wojny przez Austrię dnia 28 lipca 1914 r., rychło dała znać o sobie w małej,galicyjskiej wiosce Wał-Ruda. W pierwszej fazie wojny wojska rosyjskie znalazły się na ziemiach zaboru austriackiego. Po zajęciu Tarnowa, dnia 10 listopada, posuwały się na zachód, w ślad za wycofującymi się Austriakami. W kilka dni później Rosjanie zajęli Radłów i zaraz potem pojawili się w Zabawie oraz w Wał-Rudzie. Mieszkańców ogarnął przestrach wobec niewiadomej przyszłości, zwłaszcza że w wiosce pozostali nieliczni mężczyźni,przeważnie zaś dzieci i kobiety. Te ostatnie najbardziej były narażone na napaści ze strony zachodzących do domów żołnierzy.
Już, w pierwszym dniu pobytu wojsk okupacyjnych jakiś żołnierz wszedł do domu Kózków.Karolina, która siedziała wtedy przy maszynie i szyła, poderwała się natychmiast i wyszła z izby. Żołnierz nie wyrządził jednak nikomu żadnej krzywdy; poczęstowany jedzeniem odszedł.
Pamiętny dzień 18 listopada był drugim dniem pobytu wojsk w Wał-Rudzie. Rankiem tego dnia Karolina wyraziła pragnienie udania się do kościoła. "Chciałabym pójść do kościoła -mówiła matce - bo tak się dzisiaj czegoś boję." W kościele odbywała się nowenna ku czci św.Stanisława Kostki. Okazało się, że i matka miała jakieś niedobre przeczucie. Stanowczo zabroniła wyjścia, uważając, że będzie bezpieczniej, jeśli Karolina zostanie w domu, a na nowennę pójdzie ona sama wraz z młodszą córką Teresą. Tak się też stało. Matka udała się do kościoła, Karolina zaś pozostała w domu razem z ojcem, siostrą Rozalią i maleńkim braciszkiem Władysławem, w kołysce.
Około godziny 9°° nieoczekiwanie wszedł do domu uzbrojony żołnierz rosyjski. Później okazało się, że był to ten sam, któremu w sąsiedztwie bezpośrednio przedtem szczęśliwie uciekła napastowana przez niego młodsza koleżanka Karoliny, Maria Gulik. Gdy wszedł,Karolina przygotowywała akurat śniadanie domownikom, ojciec zaś nosił ze stodoły paszę dla bydła. Uzbrojony żołnierz (uzbrojenie według relacji fana Kózki i córki Rozalii składało się z przewieszonego przez ramię karabinu i czegoś w rodzaju szabli u boku), rozejrzawszy się wokoło, zapytał, gdzie są wojska austriackie, na co Karolina odpowiedziała, że nie wie i natychmiast poleciła młodszej siostrze Rozalii przywołać ojca. Przybył spiesznie. Żołnierz powtórzył pytanie, które zresztą nie miało sensu, ponieważ o kierunku wycofywania się Austriaków wiedzieli lepiej ścigający Rosjanie niż przestraszeni mieszkańcy wioski. Usłyszał więc taką samą jak przedtem odpowiedź. Ojciec usiłował jeszcze poczęstować go chlebem, masłem, śmietaną, ale żołdak odtrącił to wszystko.
W tej samej chwili Karolina spróbowała wymknąć się z mieszkania. Żołnierz jednak zastawił wyjście, przytrzymując nadto drzwi klamką. Chwyciwszy następnie Karolinę za rękę, kazał jej oraz ojcu ubierać się w drogę, rzekomo do komendanta, mówiąc przy tym do Karoliny: "Ładna jesteś, ty mi drogę pokażesz!" Napadnięci próbowali protestować i tłumaczyć się niewiedzą, ale wywołało to tylko większą wściekłość żołnierza. Karolina, szarpnięta gwałtownie ku drzwiom, zaledwie miała czas po raz ostatni spojrzeć na obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, zarzucić na siebie kurtkę brata i chusteczkę na głowę.
Wyszedłszy z domu, ojciec i Karolina skierowali się ku wsi, w nadziei, że w razie niebezpieczeństwa łatwiej tam będzie o ratunek. Żołnierz jednak rozkazał stanowczo: "Idziemy do lasu". Pozostawiona w domu Rozalia wyszła na dwór, wołając z płaczem: "Tato wróć! Karolino wracaj!" Żołnierz odwrócił się i pogroził jej pięścią. Wkrótce po wejściu w las, napastnik przyłożył ojcu lufę karabinu do głowy,nakazując wrócić do domu. Ten jednak prosił usilnie, aby on sam mógł iść dalej, zaś Karolina niechaj wraca do domu. Także Karolina prosiła: "Tato, nie odchodź". Prośby na nic się jednak zdały i sterroryzowany ojciec, oszołomiony szybkością następujących po sobie wydarzeń, zawrócił, udając się do swego szwagra Macieja Głowy. Przyszedłszy tam zaledwie mógł wykrztusić, co się stało. Mówił nieskładnie: "W lesie... Karolina... żołnierz". Tymczasem Karolina pozostała sam na sam z dzikim i uzbrojonym złoczyńcą, który przemocą prowadził ją w głąb lasu.
Żołnierz przytrzymywał karabin na lewym ramieniu, prawą zaś ręką trzymał i popychał idącą. W pewnym jednak momencie - dziewczyna wyrwała się i zaczęła uciekać. Całe zdarzenie widziało dwóch świadków. Relacja tych świadków oraz wszystkie inne spowodowały wielkie poruszenie we wsi. Proboszcz, ks. Wł. Mendrala, udał się natychmiast z protestem do komendy wojsk rosyjskich. Rozpoczęto poszukiwania w lesie. Do poszukiwań przydzielono kilku żołnierzy. Dowództwo wojskowe przekazało - jak zapewniano - meldunki do okolicznych posterunków. Na próżno. Poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu.
W domu Kózków tymczasem wszyscy przezywali najczarniejsze chwile. Za każdym skrzypnięciem drzwi podrywano się ze słowami: "Karolina wraca". Nie wracała. Maria Kózkowa czyniła wyrzuty mężowi, mówiąc, że raczej dałaby się porąbać niż miałaby opuścić Karolinę. Mieszkańcy wioski nie obwiniali jednak ojca. Znając go wiedzieli, że uczynił to w najwyższym przerażeniu, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. On sam przeżywał wszystko podwójnie boleśnie i jakby nie mogąc znaleźć innego wytłumaczenia dla zaistniałych wydarzeń, zwykł mawiać do końca życia: "Tak się stało - Bóg tak chciał".
Po dwóch tygodniach, dnia 4 grudnia, jeden z mieszkańców wioski, Franciszek Szwiec, zbierający w lesie drwa natknął się na martwe ciało Karoliny. Znajdowało się po przeciwnej stronie lasu, a więc nie tam, gdzie poszukiwano, ale na trzęsawisku w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od otwartego pola. Karolina leżała na wznak, z prawą dłonią zaciśniętą, wspartą na łokciu drugiej ręki, i skierowaną ku górze. Lewa ręka, ściskająca chustkę w zaciśniętej pięści, leżała na ziemi. Pod głową i barkami znajdowała się kałuża zamarzniętej i siąkłej w ziemię krwi. W pewnej odległości znaleziono porzucone, być może dla ułatwienia ucieczki, buty Karoliny, jeszcze dalej kurtkę.